Sztandar Biblijny nr 138 – 1999 – str. 59
iż wraz z członkami wyprawy wspiął się na miejsce, skąd widoczny był wąski płaskowyż niemal na samym szczycie, gdzie zobaczyli coś, co według nich było Arką Noego. Mówiono, że jej wystający koniec odpadł i zgnił, a drewno było opisywane jako ciemnoczerwone, prawie koloru żelaza oraz wyglądało na bardzo grube.
W mniej odległej przeszłości donoszono, iż Arka Noego była widziana także przez innych. Ostami taki przypadek, który nas doszedł, to przypadek Fernanda Navarry, francuskiego biznesmena i odkrywcy amatora, który po przeczytaniu relacji mówiących o tym, iż pozostałości Arki były wielokrotnie widziane w przeciągu ostatnich dwustu lat przez badaczy góry Ararat, w tym, raz z powietrza dostrzegł ją rosyjski pilot w czasie Drugiej Wojny Światowej, został pobudzony do tego, by samemu ją odkryć. Fragmenty jego książki pt: „Odnalazłem Arkę Noego” zostały opublikowane w „Tygodniku Amerykańskim” z 6 kwietnia 1958 roku i są tutaj przedrukowywane w skróconej formie za zgodą wydawnictwa „Tygodnika Amerykańskiego”, prawo autorskie z 1958 roku, Hearst Publishing Co., Inc. Navarra stwierdza:
Po raz pierwszy ujrzałem szkielet Arki w roku 1952. Wraz z czterema przyjaciółmi – wspinaczami wysokogórskimi wszedłem na biblijną górę Ararat w Turcji o wysokości 17.000 stóp (5.182 m), do strefy wiecznych śniegów, i spojrzałem w dół na zagłębienie mające po jednej stronie popękany lodowiec, a po drugiej wystający klif skalny. Serce zabiło mi mocniej. Tam spoczywały szczątki Arki.
Jej poczerniałe belki rozciągały się w kształcie okrężnicy (górnej części burty – przypis tłumacza) długości około 375 stóp (114 m), wyłaniającej się niewyraźnie spod przykrywającego ją lodu. Nagle uświadomiłem sobie, że opowieści o jej istnieniu nie były wyolbrzymionymi bajkami wymyślonymi przez podróżników, lecz naprawdę pewnym faktem.
Doświadczyłem wtedy rozczarowania. Nie wziąłem ze sobą sprzętu niezbędnego do zejścia w owo zagłębienie. Byłem zmuszony wrócić do Francji z pustymi rękoma.
Następnego roku wróciłem z jednym tylko towarzyszem, lepiej przygotowany. Jednak kiedy byliśmy w odległości niecałych stu jardów (91 m) od starożytnego wraku, obaj zapadliśmy na dziwną chorobę, która objawiała się rozdzierającymi bólami głowy i sprawiła, że wróciliśmy zataczając się do obozu i leżeliśmy zamroczeni przez trzy godziny zanim zeszliśmy w dół góry.
Przy trzeciej wspinaczce na górę Ararat paliło się we mnie mocne postanowienie dotknięcia i podtrzymania mojego odkrycia. Tym razem jednak było to wydarzenie rodzinne. Wziąłem ze sobą swojego jedenastoletniego syna Rafaela, krzepkiego małego alpinistę… Szliśmy w górę zachodniej ściany wspinając się coraz wyżej… Była dziesiąta wieczorem, gdy zatrzymaliśmy się na wysokości ponad 11.000 stóp (3.355 metrów)…
Wyruszyliśmy ponownie o czwartej rano poprzez zwały skał. Zbocze stawało się coraz bardziej strome i stawialiśmy kroki delikatnie, by uniknąć wywołania lawiny. O ósmej rano trasa stała się niebezpieczna. Wielkie bloki lawy łamały się pod naszymi stopami. Rafael miał spore trudności w nadążaniu za mną. Wspinałem się około 60 stóp (18 metrów) i spuszczałem drabinę linową, po której wdrapywał się na gorę. Przed trzecią po południu osiągnęliśmy granicę śniegu na wysokości 13.700 stóp (4.176 metra)…
O siódmej trzydzieści rano [następnego ranka] zmagaliśmy się z lodem mając założone raki i będąc związani ze sobą linami… W pewnym momencie Rafael upadł zmierzając w kierunku wielkiej rozpadliny ciągnąc i naprężając linę, którą trzymałem na samym brzegu. Potem przyszła burza śniegowa z deszczem. Schroniliśmy się za ścianą lodu. Przejście ostatnich 100 stóp (30 metrów) zajęło nam dwie godziny. Kiedy dotarliśmy na szczyt było południe. Podszedłem do krawędzi, by spojrzeć w dół, potem zatrzymałem się w obawie, że lód może się załamać.
„Trzymaj mnie za linę” – powiedział Rafael. „Zobaczę co jest na dnie.”
Podczołgał się do brzegu i wychylił się. I całkiem zwyczajnie powiedział: „Teraz ją widzę…, tak, arka tam jest, tato. Widzę ją bardzo dobrze.”
Moje serce waliło, rozglądaliśmy się w poszukiwaniu drogi prowadzącej w dół. Wkrótce Rafael krzyknął do mnie: „Tu jest głęboka szczelina. Widzę światło na dnie”. Rozwinąłem i spuściłem drabinę. Kilka minut później byłem na dnie rozpadliny.